W ramach wstępu słów kilka o idei wyławiania z sieci blogów żenujących.
Pomysł narodził się niespodziewanie, całkiem przypadkowo i po cichutku,
na paluszkach zbliżył się do rozmiaru, który urósł niepostrzeżenie by
doczekać się realizacji. Krótko mówiąc – poczułam powołanie i wiatr we
włosach, ogarnęła mnie niepohamowana ochota by w wolnych chwilach
segregować blogowe śmieci. Hobby dobre jak każde inne; coś jak
postcrossing, zjadanie tylko czerwonych M&M’sów albo klejenie
plastikowych modeli wojskowych.
Zapraszam.
Prowadząca – Monika, była wcześniej właścicielką bloga o jakże wymownej
nazwie: bezgustu. Czy była to nazwa odzwierciedlająca stan ducha samej
prowadzącej czy ogółu społeczeństwa - tego nie udało mi się ustalić.
Faktem natomiast jest, że blog uwielbiany był przez pewne wąskie kręgi
na forum wizaż.pl – dlaczego? Ano z jednego prostego powodu: bezgustna
blogerka nie owijała w bawełnę i z wdziękiem oraz sporą dawką humoru w
podszytych ironią notkach potrafiła opisać codzienną rzeczywistość. Nie
była kalką, szablonem, manekinem. Była inna; nie wulgarna i niegrzeczna w
pospolitym rozumieniu tego słowa, operowała raczej ciut wyrafinowaną
wredotą, jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało. W każdym razie pewnego
pięknego dnia, w czasie gdy ekipie z tego bloga nie śniło się nawet
stworzenie niemodnych, bezgustu przechrzciło się na blackdresses z
subtelną końcówką .pl, i tak zostało do dzisiaj. Głupi i dziecinny był
bezgustny blog, jak sama prowadząca stwierdziła, więc bardziej na
miejscu okazało się mieć modowy i lifestylowy kawałek sieci. Wiadomo,
na taki zawsze znajdzie się więcej chętnych.
1. Pierwsze wrażenie czyli wygląd bloga.
Średniawka. Rozumie się samo przez się, że na niższej półce bym go nie umieściła bo tam stoją już
tylko mieniące się na zielono butelki z etykietką „Biały kielich” czy
inny „Sen sołtysa”, ale mimo wszystko średniawka to niewiele wyżej.
Zawsze lepiej być jakimś niż średnim, nijakim czy byle jakim. Ja wiem,
mniej znaczy więcej, ale chyba akurat nie w tym przypadku. Biel, czerń,
szarość. Poukładane jak domino, przyklepane i spryskane lakierem super
mocnym. Żadnej ciekawej formy, interesującej grafiki czy kropli
indywidualizmu. A może tu jest haczyk? Jestem nudna, nijaka, ale mogę
się wytłumaczyć klasyką. Wszyscy to łykną bo klasyka to odpowiedź na
każdy argument, klasyka to mistrzyni ciętej riposty, klasyka to ja!
Bardzo niechętnie to stwierdzam, ale może w takich skrajnych wypadkach
pomóc mogłaby jakaś dyskretna reklama internetowego badziewia. Taki, dajmy na to, malutki
banerek miałby szansę wprowadzić odrobinę życia, koloru, przyjemności. Czuję się źle
głosząc takie herezje, bo reklam na blogach nienawidzę, ale co mi tam. Może tym razem lepszy wróbel w garści i reklama na blogu niż zupełne nic-nie-istnienie?
2. Posty – treść, język, zdjęcia.
Żeby nie było - nie czytałam wszystkiego i nie zamierzam. Wyłowiłam na chybił trafił tylko to co mi wpadło w oko:
- dzieci pływające w alkoholu; cudeńko! Monika nawołuje do działania i karci ciężarne matki pijące wódkę, piwo a potem znowu wódkę. Jestem studentę, znam trudne słowa (oligofrenopedagogika bitch!), wiem co to FAS i będę Was nauczać. Rzekłam.
- striptizer na wieczorze panieńskim:
pragnę nieśmiało zauważyć, że zbulwersowane koleżanki panien młodych są
ostatnio na fali i prowadząca, ku mojemu rozczarowaniu, z chęcią
popłynęła. Oklepane.
- czosnek w pizzy;
niesamowicie wciągający tekst o czosnku w pizzy (który właściwie wcale
nim nie był bo rozchodziło się o czosnkową oliwę), uświadomił mi, że o
wszystkim można napisać na blogu, dosłownie o każdej najmniejszej
pierdole i najmniej znaczącym zdarzeniu w naszym życiu na bogato.
Naprawdę fascynujące.
- wegetariańskie zwierzenia;
na serio i totalnie rozwalił mnie wpis, gdzie Monika zaprzecza sama
sobie, twierdząc, że nie chce utrwalać stereotypów i przy okazji utrwala
je bez mrugnięcia okiem. To być może bzdura, detal ale co ja biedna
poradzę, że moją uwagę zwróciło od razu wyboldowane zdanie Moje życie bez mięsa i ryb.
Może to była celowa prowokacja, coś jak rapujący Lech Roch Pawlak albo
platynowa grzywka Gracjana? No bo jak to tak? Wegetarianka z
dziesięcioletnim stażem pisze coś takiego, zatwierdza i umieszcza na
blogu, który bądź co bądź ma ponad 3.000 fanów na fb. No jak? Wcale nie
trzeba mieć misji zbawiania świata i machać sztandarem Vivy, wystarczy istnieć i tylko
przy okazji uświadamiać, że RYBY to też MIĘSO. Tak po prostu. Ludzie to
idioci – wiem. Idioci sądzą, że ryba to ryba a nie mięso – wiem. Ale za
cholerę nie zrozumiem osoby, która raczej do miana idiotki nie aspiruje a
dla świętego spokoju twierdzi wszem i wobec, że nie je mięsa i ryb
podczas gdy doskonale zdaje sobie sprawę, że to jedno i to samo. Dałam
się podejść i prowokacji uległam.
Przy notce wychwalającej Kominka
poszłam zjeść naleśnika z dużą ilością bitej śmietany, potem
odetchnęłam głęboko, przytuliłam kota i stwierdziłam, że więcej nie
zdzierżę. Tak też się stało; specjalne i mocno izolowane od otoczenia
miejsce w moim mózgu, gdzie mieści się schowek na blogerskie badziewie,
zostało zapełnione.
Jeśli chodzi o językową poprawność i interpunkcję to jestem w stanie
dostrzec starania prowadzącej; potrafi się wysłowić i użyć przecinka,
nawet zdania rozpoczyna wielką literą – to się ceni w dobie dzisiejszej
ignorancji blogerek analfabetek.
Zdjęcia takie sobie średnie; najczęściej pożyczone od wujka Google,
ewentualnie możemy podziwiać stylizacje kawiarniano-restauracyjne lub takie cudeńka robione mikrofalówką i przepuszczone przez sto jeden filtrów.
Instagramowa galeria najpierw przyciągnęła moją nienasyconą
ciekawość a potem bezczelnie przekłuła oczy i solennie obiecuję już nigdy
do żadnego takiego diabelskiego wydziwu nie zajrzeć. Od samego początku
miałam złe przeczucia, ale mimo wszystko wlazłam tam, pożałowałam i mam
za swoje. Naiwnie liczyłam być może na jakąś finezję, pomysł, odrobinę
inwencji ale obyło się bez takich. Jednak dziwnym trafem to
szczególnie przypadło mi do serca; nie jestem w stanie stwierdzić czy
urzekła mnie serwetka babuni, łyżeczka z azteckim wzorem czy może
podejrzanie jednolita konsystencja.
A tak dla odmiany, co mi się podobało? Sylwestrowa kreacja (gdyby jeszcze nie te filtry do zerzygania ofkors) i nawet trochę psychopatki, choć śmiem podejrzewać, że to głównie Miranda wzbudziła moją sympatię.
3. Podsumowanie.
Szczerze mówiąc to sama nie wiem dlaczego właściwie wybrałam blog
blackdresses i pierwsza rzuciłam przysłowiowym kamieniem. Tak naprawdę
nie jest wcale najgorszy, ba! właściwie nie jest taki zły jeśli miałabym
go porównać z wodospadem lajfstajlowych śmieci na platformie blogspota.
Mimo wszystko jest dla mnie w jakiś bliżej nieokreślony sposób
odpychający i żenująco zdeklasowany, przykładam go sobie i przyrównuję
do wspomnień o blogowym bezgustu, który zdechł i znikł jak piana
kiepskiego płynu po pięciominutowej kąpieli. Nic na to nie poradzę, że
pałam do prowadzącej jakąś taką zestarzałą i przykurzoną antypatią. Za to, że zmieniła
plany i zawęziła horyzonty. I za moje niespełnione oczekiwania.
Zdaję sobie sprawę, że blog ma swoje fanki i stałe czytelniczki; w
końcu każda potwora znajdzie amatora. I mam tylko jedno na swoją obronę –
nie znam się, to się wypowiem. Prowadząca na pewno uważa swój blog za
lepszy od poprzedniego i chwała jej za to, niech czyni swoją powinność.
Punktacja jest prosta jak siki pająka. Muffiny dają z siebie cały lukier i wypruwają wszystkie rodzynki co by zademonstrować skalę od 1 do 10. Jak widać prowadząca ze swoim blogaskiem plasuje się równo pośrodku, w pozycji średnio na jeża. Im wyżej tym lepiej, bo szczyty żenady znajdują się na nizinach.
Oznajmiam, że powyższy wpis jest w stu procentach SUBIEKTYWNY, przy
okazji całkowicie nie na miejscu, ale za to został oparty tylko na
faktach autentycznych i może zawierać śladowe ilości orzeszków
arachidowych.
Osoby wzburzone uprasza się o wyrażenie własnego zdania w sposób
pozwalający na ewentualną dyskusję w kulturalnym tego słowa znaczeniu.