wtorek, 15 stycznia 2013

Żenujący blog prowadzącego - BLACK DRESSES

     W ramach wstępu słów kilka o idei wyławiania z sieci blogów żenujących. Pomysł narodził się niespodziewanie, całkiem przypadkowo i po cichutku, na paluszkach zbliżył się do rozmiaru, który urósł niepostrzeżenie by doczekać się realizacji. Krótko mówiąc – poczułam powołanie i wiatr we włosach, ogarnęła mnie niepohamowana ochota by w wolnych chwilach segregować blogowe śmieci. Hobby dobre jak każde inne; coś jak postcrossing, zjadanie tylko czerwonych M&M’sów albo klejenie plastikowych modeli wojskowych.

Zapraszam.




Prowadząca – Monika, była wcześniej właścicielką bloga o jakże wymownej nazwie: bezgustu. Czy była to nazwa odzwierciedlająca stan ducha samej prowadzącej czy ogółu społeczeństwa - tego nie udało mi się ustalić. Faktem natomiast jest, że blog uwielbiany był przez pewne wąskie kręgi na forum wizaż.pl – dlaczego? Ano z jednego prostego powodu: bezgustna blogerka nie owijała w bawełnę i z wdziękiem oraz sporą dawką humoru w podszytych ironią notkach potrafiła opisać codzienną rzeczywistość. Nie była kalką, szablonem, manekinem. Była inna; nie wulgarna i niegrzeczna w pospolitym rozumieniu tego słowa, operowała raczej ciut wyrafinowaną wredotą, jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało. W każdym razie pewnego pięknego dnia, w czasie gdy ekipie z tego bloga nie śniło się nawet stworzenie niemodnych, bezgustu przechrzciło się na blackdresses z subtelną końcówką .pl, i tak zostało do dzisiaj. Głupi i dziecinny był bezgustny blog, jak sama prowadząca stwierdziła, więc bardziej na miejscu okazało się mieć modowy i lifestylowy kawałek sieci. Wiadomo, na taki zawsze znajdzie się więcej chętnych.


  1. Pierwsze wrażenie czyli wygląd bloga.
 
Średniawka. Rozumie się samo przez się, że na niższej półce bym go nie umieściła bo tam stoją już tylko mieniące się na zielono butelki z etykietką „Biały kielich” czy inny „Sen sołtysa”, ale mimo wszystko średniawka to niewiele wyżej. Zawsze lepiej być jakimś niż średnim, nijakim czy byle jakim. Ja wiem, mniej znaczy więcej, ale chyba akurat nie w tym przypadku. Biel, czerń, szarość. Poukładane jak domino, przyklepane i spryskane lakierem super mocnym. Żadnej ciekawej formy, interesującej grafiki czy kropli indywidualizmu. A może tu jest haczyk? Jestem nudna, nijaka, ale mogę się wytłumaczyć klasyką. Wszyscy to łykną bo klasyka to odpowiedź na każdy argument, klasyka to mistrzyni ciętej riposty, klasyka to ja! Bardzo niechętnie to stwierdzam, ale może w takich skrajnych wypadkach pomóc mogłaby jakaś dyskretna reklama internetowego badziewia. Taki, dajmy na to, malutki banerek miałby szansę wprowadzić odrobinę życia, koloru, przyjemności. Czuję się źle głosząc takie herezje, bo reklam na blogach nienawidzę, ale co mi tam. Może tym razem lepszy wróbel w garści i reklama na blogu niż zupełne nic-nie-istnienie?


   2. Posty – treść, język, zdjęcia. 

Żeby nie było - nie czytałam wszystkiego i nie zamierzam. Wyłowiłam na chybił trafił tylko to co mi wpadło w oko:

- dzieci pływające w alkoholu; cudeńko! Monika nawołuje do działania i karci ciężarne matki pijące wódkę, piwo a potem znowu wódkę. Jestem studentę, znam trudne słowa (oligofrenopedagogika bitch!), wiem co to FAS i będę Was nauczać. Rzekłam.

- striptizer na wieczorze panieńskim: pragnę nieśmiało zauważyć, że zbulwersowane koleżanki panien młodych są ostatnio na fali i prowadząca, ku mojemu rozczarowaniu, z chęcią popłynęła. Oklepane.

- czosnek w pizzy; niesamowicie wciągający tekst o czosnku w pizzy (który właściwie wcale nim nie był bo rozchodziło się o czosnkową oliwę), uświadomił mi, że o wszystkim można napisać na blogu, dosłownie o każdej najmniejszej pierdole i najmniej znaczącym zdarzeniu w naszym życiu na bogato. Naprawdę fascynujące.

- wegetariańskie zwierzenia; na serio i totalnie rozwalił mnie wpis, gdzie Monika zaprzecza sama sobie, twierdząc, że nie chce utrwalać stereotypów i przy okazji utrwala je bez mrugnięcia okiem. To być może bzdura, detal ale co ja biedna poradzę, że moją uwagę zwróciło od razu wyboldowane zdanie Moje życie bez mięsa i ryb. Może to była celowa prowokacja, coś jak rapujący Lech Roch Pawlak albo platynowa grzywka Gracjana? No bo jak to tak? Wegetarianka z dziesięcioletnim stażem pisze coś takiego, zatwierdza i umieszcza na blogu, który bądź co bądź ma ponad 3.000 fanów na fb. No jak? Wcale nie trzeba mieć misji zbawiania świata i machać sztandarem Vivy, wystarczy istnieć i tylko przy okazji uświadamiać, że RYBY to też MIĘSO. Tak po prostu. Ludzie to idioci – wiem. Idioci sądzą, że ryba to ryba a nie mięso – wiem. Ale za cholerę nie zrozumiem osoby, która raczej do miana idiotki nie aspiruje a dla świętego spokoju twierdzi wszem i wobec, że nie je mięsa i ryb podczas gdy doskonale zdaje sobie sprawę, że to jedno i to samo. Dałam się podejść i prowokacji uległam.

Przy notce wychwalającej Kominka poszłam zjeść naleśnika z dużą ilością bitej śmietany, potem odetchnęłam głęboko, przytuliłam kota i stwierdziłam, że więcej nie zdzierżę. Tak też się stało; specjalne i mocno izolowane od otoczenia miejsce w moim mózgu, gdzie mieści się schowek na blogerskie badziewie, zostało zapełnione.

Jeśli chodzi o językową poprawność i interpunkcję to jestem w stanie dostrzec starania prowadzącej; potrafi się wysłowić i użyć przecinka, nawet zdania rozpoczyna wielką literą – to się ceni w dobie dzisiejszej ignorancji blogerek analfabetek.

Zdjęcia takie sobie średnie; najczęściej pożyczone od wujka Google, ewentualnie możemy podziwiać stylizacje kawiarniano-restauracyjne lub takie cudeńka robione mikrofalówką i przepuszczone przez sto jeden filtrów.

Instagramowa galeria najpierw przyciągnęła moją nienasyconą ciekawość a potem bezczelnie przekłuła oczy i solennie obiecuję już nigdy do żadnego takiego diabelskiego wydziwu nie zajrzeć. Od samego początku miałam złe przeczucia, ale mimo wszystko wlazłam tam, pożałowałam i mam za swoje. Naiwnie liczyłam być może na jakąś finezję, pomysł, odrobinę inwencji ale obyło się bez takich. Jednak dziwnym trafem to szczególnie przypadło mi do serca; nie jestem w stanie stwierdzić czy urzekła mnie serwetka babuni, łyżeczka z azteckim wzorem czy może podejrzanie jednolita konsystencja.

A tak dla odmiany, co mi się podobało? Sylwestrowa kreacja (gdyby jeszcze nie te filtry do zerzygania ofkors) i nawet trochę psychopatki, choć śmiem podejrzewać, że to głównie Miranda wzbudziła moją sympatię.


  3. Podsumowanie. 

Szczerze mówiąc to sama nie wiem dlaczego właściwie wybrałam blog blackdresses i pierwsza rzuciłam przysłowiowym kamieniem. Tak naprawdę nie jest wcale najgorszy, ba! właściwie nie jest taki zły jeśli miałabym go porównać z wodospadem lajfstajlowych śmieci na platformie blogspota. Mimo wszystko jest dla mnie w jakiś bliżej nieokreślony sposób odpychający i żenująco zdeklasowany, przykładam go sobie i przyrównuję do wspomnień o blogowym bezgustu, który zdechł i znikł jak piana kiepskiego płynu po pięciominutowej kąpieli. Nic na to nie poradzę, że pałam do prowadzącej jakąś taką zestarzałą i przykurzoną antypatią. Za to, że zmieniła plany i zawęziła horyzonty. I za moje niespełnione oczekiwania.

Zdaję sobie sprawę, że blog ma swoje fanki i stałe czytelniczki; w końcu każda potwora znajdzie amatora. I mam tylko jedno na swoją obronę – nie znam się, to się wypowiem. Prowadząca na pewno uważa swój blog za lepszy od poprzedniego i chwała jej za to, niech czyni swoją powinność.


Punktacja jest prosta jak siki pająka. Muffiny dają z siebie cały lukier i wypruwają wszystkie rodzynki co by zademonstrować skalę od 1 do 10. Jak widać prowadząca ze swoim blogaskiem plasuje się równo pośrodku, w pozycji średnio na jeża. Im wyżej tym lepiej, bo szczyty żenady znajdują się na nizinach.






Oznajmiam, że powyższy wpis jest w stu procentach SUBIEKTYWNY, przy okazji całkowicie nie na miejscu, ale za to został oparty tylko na faktach autentycznych i może zawierać śladowe ilości orzeszków arachidowych.

Osoby wzburzone uprasza się o wyrażenie własnego zdania w sposób pozwalający na ewentualną dyskusję w kulturalnym tego słowa znaczeniu.